Chryzantemy


Uwięzione

w chłodnym krysztale,

zasłuchane w akordy,

których są inspiracją,

spoglądają dumnie

na własne odbicie.


Wplecione

w korony cierniowe,

oddychają kadzidłem.


Oszroniałe

na lodowatej płycie,

chłoną ciepło

migotliwych zniczy.


Cesarskie kwiaty.


Jesień


Senne, nagie łąki w mlecznym, chłodnym kirze,

kartoflany zapach wiatr polami niesie,

lew podkulił ogon, panna coraz bliżej,

już z szelestem liści wkracza dumnie jesień.


Sekutnica wielka, ona wszystko zmieni

swoim pędzlem, który w zwinnej trzyma dłoni,

a na jej palecie nie ma już zieleni,

przed jej zakusami nic się nie obroni.


Rzuci srebrem, złotem, okrasi czerwienią,

zmąci brązem, rosą, zwilży liście drżące,

by kolory lata w płomień pozamieniać,

dla zabawy dodać aureolę słońcu.


Nie zapłaczę przecież, bo to nie przystoi,

czasem spojrzę w niebo, westchnę sobie skrycie,

taka kolej rzeczy, nic to, że zaboli,

z podniesioną głową wejdę w jesień życia.


Jesienne pejzaże


Gdy na niebie wrześniowym pojawią się klucze

dzikich gęsi, co z krzykiem lecą na południe,

a mnie jest szkoda lata, pod nosem zanucę

i rozejrzę się w koło; Boże, jak tu cudnie.


Słońce zacznie pozłacać zachowek po lecie,

srebrną nicią otuli wiatr ścierniska ciernie,

a dziewczętom z sitowia warkocze uplecie

i pod zwiewne sukienki zajrzy filuternie.


Łzami spłyną po liściach mgły srebrzystej krople,

żeby zalśnić na trawie jak małe lusterka,

zawieszone na świerkach brązowawe sople

zadrżą, widząc popisy wiewiórki- tancerki.


Polne świerszcze rozpoczną jesienną wędrówkę,

zamiast norki, na zimę zwykła szpara starczy,

głowę niżej pochyli słonecznik na górce

żeby dzieci dosięgnąć mogły jego tarczy.


Będziesz biegać jak latem, w cyprysach się chować,

a tam pająk jak kiedyś rozwinie swe sieci,

z krzykiem wbiegniesz do domu, ty- świtów królowa,

strojna w diadem z kropelek i pajęczej nici.



Mgła



Zrodzona z potu łąk stygnących

ku niebu srebrnym pyłem wzlata

i kiedy częściej się pojawia,

zwiastuje światu koniec lata.


Niesiona tchnieniem chłodu nocy

wypełnia przestrzeń, wpełza wszędzie

welonem mlecznym, a w ogrodzie

z pająkiem razem kilim przędzie.


Chroniąc najskrytsze tajemnice

potrafi przy tym tak omotać,

że w jej matowej aureoli

trudno odróżnić psa od kota.


Chłodnym kobiercem sad otula,

o wschodzie słońca barwy zmienia

i bardzo szybko lot obniża,

łzami osiada na kamieniach.


Muskana wiatrem w pełnym słońcu

niepostrzeżenie się podgrzewa

i jako obłok niewidzialny

szybuje dumnie ponad drzewa.


Obcy wśród swoich


Gdzie jest ten chłopiec, co z poranną rosą,

Na miedzy dzielącej wąsatych zbóż łany

W krótkich spodenkach i przeważnie boso,

Popasał dwie krowy często niewyspany.


Gdy złoty dysk słońca wyglądał znad drzew,

Które na zbożach kładły długie cienie,

Pośród pół zielonych płynął jego śpiew

Zmiksowany z kosy dźwięczącym rzężeniem.


W kieszeni miał kozik taki składany

I w lipowym drewnie wycinał nim cuda

A za koszulą, zawsze dla odmiany,

Miał powieść Coopera, Maya, lub Curwooda.


Szczęść Boże, wołał do ludzi z daleka,

Znali go tu wszyscy i wszyscy chwalili,

Szanował zawsze starszego człowieka,

Gotowy każdemu pomóc w każdej chwili.


Dziś inny chłopiec z siwizną na skroniach

Podjeżdża czasami pod bramę cmentarza

Trzymając kwiaty albo wieniec w dłoniach,

Spogląda bezradnie po obcych mu twarzach.




Świętokrzyskie tropy


Pod ofiarnym drzewem,

w cieniu puszczy

kadzidłem pachnącej,

drzemią niemi świadkowie

metamorfozy tej krainy.


Kamienny pątnik coraz bliżej celu,

poeta z nakazu mistrza słowa

pisze niekończący się wiersz.


Wśród uroczysk

nastrój ciszy i zadumy

mącą rollingstonsi gołoborza.


Jeszcze słychać szelest kartek

i dwa bijące serca.



Promontorium Magnum nocą



Na klifie kamienny krzyż

Smagany wiatrem

Bieleje w świetle latarni

Jak albatros zawieszony

Między dziurawą kopułą nieba

I kipielą białogrzywych fal


To tu u progu czasu

Sprawczy palec Stwórcy

Wyznaczył granicę

Między lądem i wodą

Ścierającymi się

W bezkrwawej walce

Bez nadziei na victorię


Tu pazerne jęzory Atlantyku

Liżą bezustannie cypel Europy

Zabierają co się uda

Wyrzucając resztę

Na otarcie łez


Tu płaczliwy skowyt wiatru

Zmieszany z szumem fal

I modlitwami za tych

Co wypłynęli w nieznane

Unosi się jak fado


Tu wyobraźnia i nadzieja

Zwyciężają lęk

I każą sięgać dalej

Dalej i dalej


Stojąc na skraju urwiska

Z drżącym sercem

W milczeniu składam hołd

Zaklętym w marmurze


Czereśnie

Na szklanej górze,

wypieszczone przez słońce,

lśniące rubiny cieszą oko,

wyzwalają rządzę posiadania,

czym wyżej, tym dorodniejsze,

na szczycie nieosiągalne.


Nad szklaną górą wataha hien,

nie bacząc na wystrzały armatnie

i łopot skrzydlisk malowanych ptaków,

łupi, ile się da, strzelając wokół śrutem.


Windą do nieba, byle szybciej, wyżej,

na maksymalnym wysięgu,

zdążyć coś uszczknąć.


Uff, windy czasem tak mają.